Witamy!

Oto blog Hani.
Chcielibyśmy przedstawić na nim historię życia naszej małej Hanki-niespodzianki.
Małej, bo Hana urodziła się jako wcześniak, z wagą zaledwie 750 gramów.
Wciąż jest mała. I tak już chyba zostanie.
Hania nie nawiązuje kontaktu wzrokowego, walczy z mózgowym porażeniem dziecięcym, padaczką i wieloma innymi konsekwencjami przedwczesnego pojawienia się na świecie.
Walczy dzielnie.
Zobacz, co u Hani i wokół niej.
Zapraszamy!
Mama i cała reszta

Szukaj na tym blogu

piątek, 31 października 2014

Już wkrótce zaczynam ostry bój o poprawę stanu moich spastycznych mięśni. Póki co jednak, walczę z katarem. Muszę szybko wyzdrowieć, bo turnus już tuż tuż. Szkoda by było zacząć go z poślizgiem. Dobry wycisk bardzo mi się przyda. Codzienna dawka ćwiczeń, to jest to, czego potrzebuję najbardziej. W przedszkolu też mam fizjoterapię, a i owszem, ale ćwiczeń z moją ulubioną panią Kasią nie zastąpi mi żadne głaskanie przez przedszkolne ciocie. Z panią Kasią znamy się już trzy lata, a w przedszkolu od września mam nową terapeutkę. Zresztą, co tu dużo mówić, nikt nie zna mnie lepiej (nie licząc mamy oczywiście). Naprawdę, jestem szczęściarą, że na swojej drodze spotkałam tak wspaniałą osobę. Każdemu życzę, by mu się udało trafić na kogoś takiego. A najlepiej, to na cały zespół takich ludzi. U mnie z resztą specjalistów, nie jest tak różowo, ale z tej znajomości jestem bardzo zadowolona. Cieszy mnie, że przez najbliższy czas będziemy się spotykać codziennie. Teraz będzie mi potrzebne zdrowie i dużo sił, bym mogła w całości wykorzystać turnusowe możliwości. Zaczęła się zasmarkana pora roku i muszę bardzo uważać, by moje chorowanie zakończyć tylko na katarze. Trzymajcie za mnie kciuki.
Obyśmy tylko zdrowi byli!
My, Wy i Oni.
...
Dziś Halloween, więc i u nas coś dziwnego się działo. Jest piękny lampion z dyni oraz szkaradne maski na twarze. Gasimy światło i robimy "u-huuu, hu-huuu". Trochę to straszne i trochę śmieszne, ale Ala zarządziła, że robimy Halloween i się działo. U niej już po balu Wszystkich Świętych, więc zachciało się jej teraz trochę herezji. I tak to nowopolskim zwyczajem postraszyliśmy i pobawili.
Jutro Wszystkich Świętych, więc wspomnimy tych, których już z nami nie ma. Zapalimy światełko, by pamięć o nich nigdy nie zgasła.
Uważajcie na drogach! I poboczach też.
Dynia lampion projektu mojej siostry.
Piękności!

Aaa, zapomniałabym. Chcę się pochwalić, że mama założyła mi konto charytatywne na Allegro. Gdyby ktoś chciał mnie wesprzeć w ten jesienny czas, będzie mi bardzo miło.

poniedziałek, 27 października 2014

Księgowanie trwa. Zbieram do tego swojego koszyczka. Zbieram ziarenko po ziarenku. Wpłat przybywa. Dziękuję z całego serca każdemu, kto dorzucił choć parę złotych. Dobrze wiecie, że bez Was bym leżała i płakała. Gdyby nie pomoc ludzi wielkiego serca, byłoby bardzo kiepsko. Naprawdę. Dzięki pieniądzom z 1% jakoś idę do przodu. Powoli, bo powoli, ale idę. Swoim osobistym tempem brnę przez moje niełatwe życie. I najważniejsze, że idę do przodu, a nie w tył, bo i tak mogłoby być. Księgowanie w toku. Ale już dziś powiem krótko: DZIĘKUJĘ! A jak zakończą, to podsumuję.

czwartek, 23 października 2014

To się nazywa nagły zwrot akcji. Słuchajcie, co się działo.
We wtorek zadzwonił do mamy telefon i w środę już byłam w szpitalu. Dziś dostałam botulinę. Zrobiło się jakieś zamieszanie z terminami i gdyby nie właśnie dziś, to miałabym duży poślizg. Bardzo się cieszę, że udało mi się załapać, bo inaczej cały nasz misterny plan ległby w gruzach. A tak, tydzień po zabiegu zaczynam turnus w szpitalu, gdzie poćwiczę sobie solidnie, prawie aż do świąt. Musze tutaj podziękować mojej pani Kasi, bo to ona dopilnowała, żeby wszytko się udało. No i szczęśliwie (dla mnie) się złożyło, że ktoś się rozchorował i ja mogłam wskoczyć na jego miejsce. A on, jak wyzdrowieje (czego mu życzę), skorzysta z mojego terminu za miesiąc. Jestem zatem po czwartym ostrzyku. Mam nadzieję, że były to celne strzały. Bo właśnie tego bardzo potrzebują moje spastyczne mięśnie. Teraz mam chwilę na odpoczynek i regenerację, żeby zebrać dużo sił na nadchodzące tygodnie.
Niech moc będzie ze mną!
I z Wami też.
Hanna z palmą panna




poniedziałek, 20 października 2014

Nie pisałam wcześniej, ale zaginął nasz Rysio. Nie był może pięknym kotem, ale był kochany. Kiedy byłam z mamą na turnusie, któregoś dnia nie wrócił do domu. A zawsze wracał na kolację albo na śniadanie. No i nie ma go do dziś. Ehhh, te Ryśki. To już nasz drugi Rysiunio, który nie wrócił do domu. Pierwszy leżał na szosie nieopodal domu. A ten, nie wiadomo, gdzie się podziewa. Trochę długo już go nie ma i jestem pełna najgorszych myśli. Chyba coś złego mu się przytrafiło. W domu teraz o jednego kota mniej i jakoś tak pusto się zrobiło. Więc pomyśleliśmy, że warto by było zorganizować dla naszej Lunki towarzysza. Jak pomyśleliśmy, tak też zrobiliśmy. Jako, że sezon na kocie lęgi w pełni, nie było z tym najmniejszego problemu. Ogłoszeń, co nie miara. My jednak zdecydowaliśmy się na kociaka ze schroniska. Pełno śliczności w tym kocim bidulu. Do wyboru, do koloru. Przykro było na to patrzeć. Siedziały biedaki w klateczkach i miauczały "weź mnie!". Długo się nie zastanawialiśmy. Spodobał nam się śliczny burasek, więc pod pachę go i wio do biura załatwić formalności. Trwało to chwilkę i Ryś (oczywiście) jest już z nami. Szczęściarz z niego, bo w schronisku był zaledwie cztery dni. Niestety, został tam jego braciszek, ale mamy nadzieję, że i on szybko znajdzie dom. W domku Lunka przywitała Rysia owacją prychnięć i syków. Młody nie pozostał jej dłużny i też ją ofuknął zdrowo. Po czym Lunia zabrała się na podwórko i kić spokojnie mógł oswajać nową sytuację. Wieczorem zjadł i udał się na mały rekonesans po domku. Powycierał kurze w kątach oraz pod łóżkami i poszedł spać do koszyka. Fajny jest nasz Ryniutek. Trochę się zastanawialiśmy, czy nie dać mu inaczej na imię. Stanęło jednak na tym, że to nie wina imienia, tylko płci. Ale nie będę Wam tu przytaczać szczegółów, bo jeszcze gotów się ktoś obrazić. I tak to mamy nowego towarzysza. Mam nadzieję, że Lunia szybko go zaakceptuje i będzie dla niego dobrą zastępczą mamą. Myślę, że się polubią i wszystko będzie dobrze. A póki co, Ala niańczy Rysia. Tuli i zabawia, choć on nie ma na razie na to wielkiej ochoty. Jest grzeczny i siedzi cicho. Na razie. Bo znając kocią naturę, długo tak spokojnie nie będzie. Ale co tam, mam w końcu w domu małego kota!
Ryś z bratem jeszcze w schronisku
Rysio już w domeczku.
Witamy, koteczku!


czwartek, 16 października 2014

Zaczęło się księgowanie zeszłorocznego procenta. Póki co, na moim subkoncie jest dopiero jedna wpłata. Mam nadzieję, że nie będzie jedyną. Z niecierpliwością czekam, jak rozwinie się sytuacja. Potrzebuję kaski na nowy wózek. Może na subkoncie zbierze się wystarczająca suma, bo na razie nic się nie udało zorganizować.
W listopadzie, jak już kiedyś pisałam, będę miała czwarty raz podawaną botulinę. Potem znowu szykuję się na oddział rehabilitacyjny na ostry wycisk. I tak zleci mi do świąt. Wszystko już zaplanowane. Teraz tylko muszę wytrwać w zdrowiu w tym niezdrowym czasie. Pogoda szaleje. Raz jest słonecznie, a za chwilę ciemno, jak w jakiejś norze. Raz tęcza, a raz mgła, że świata nie widać. Jesień, cóż zrobić. I tak było miło, jak dotąd. Naprawdę, na październik nie można było narzekać. Przynajmniej na jego pierwszą połowę.
Idą chłodne ranki, a ja zgubiłam swoją ulubioną czapkę. Już czasem mama mi ją zakładała z rana. No, a popołudniami, przy powrocie z przedszkola, już nie zawsze. I tak to się gdzieś zawieruszyła. Nikt nic o niej nie wie. Diabeł ogonem przykrył.  Musimy się rozejrzeć za czymś nowym. Niestety, nie jest to prosta sprawa. Jako, że nie siedzę dobrze i jestem mocno spastyczna, strasznie kręcę głową na wszystkie strony. Większość czapek tego nie wstrzymuje i nachodzi mi na oczy. Wtedy jest jeszcze gorzej. Muszę mieć czapkę z wysokim czołem, że tak powiem. Żeby nie sięgała mi do oczu. Zagubiona czapusia kwaczusia taka właśnie była. Trzymała się świetnie mojej głowy i do tego miała miejsce na kitę. Była super lux. Może uda się coś podobnego namierzyć. Musimy się pospieszyć z tym szukaniem, bo to zaraz listopad i będzie jeszcze bardziej jesiennie, jeśli nie zimowo. Brrr, aż strach myśleć o zimie. Cóż, taki mamy klimat.
Niebiańskie cudowności na moim niebie

poniedziałek, 13 października 2014

Okazuje się, że jestem cichą miłośniczką zwierząt. Dzień wczoraj był taki piękny, że wybraliśmy się do zoo. Kolejka przed wejściem nie zachęcała, ale dziwnym sposobem ogonek przed nami skurczył się szybko. Chętnych do zwiedzania było mnóstwo. Trochę obawialiśmy się, czy wytrzymam taki spacer w tłumie. Okazuje się, że gwar mi nie straszny. Najgorsze było siedzenie przez kilka godzin na własnych czterech literach. Była krótka przerwa u mamy na rękach, kiedy to tata z Alą udali się do pawilonu, do którego nie było podjazdu. Ale to nic, bo w tych budynkach było gorąco i smrodliwie. Byłam w kilku i z każdego chciałam szybko wychodzić. Odpoczęłyśmy sobie na świeżym powietrzu. W międzyczasie coś przegryzłam i jakoś zleciało. Zmienia się to nasze wrocławskie zoo. Raz już kiedyś byłam i widzę duże zmiany. A jeszcze niebawem mają otworzyć Afykanarium. To dopiero będzie coś. Mimo tłoku, warto czasem zajrzeć w takie miejsce. Szkoda tylko, że niepełnosprawni mają darmowy wjazd wyłącznie w czwartki, bo taka przyjemność, to niemały wydatek. No, ale jako, że nie często wybieramy się gdzieś całą rodziną, warto było zaszaleć. Fajnie było. Wcale nie marudziłam. A wieczorem padłam, jak nieżywa. Ala zresztą też. Październik w tym roku nas rozpieszcza, więc korzystamy. Zdarzają się też wieczorowe wyprawy rowerowe. Niestety po tych wracam do domu bardziej zmasakrowana. Atakują mnie komary, a ja nie umiem ich odgonić, więc zawsze mnie jakiś dziabnie. Po ostatnim wyjeździe terenowym mam róg między oczami. Po ukąszeniu przez komara często robi mi się z bąbla wielka bania. Na szczęście ta już znika, ale nie lubię takich atrakcji. Przez całe lato ugryzło mnie może kilka komarów, więc teraz atakują, jak tylko mogą, żeby wyrobić plan. Na szczęście koło domu tych krwiopijców mamy niewiele. Jakoś przetrzymam. Oby ta piękna pogoda utrzymała się jak najdłużej. Czego i Wam życzę.
W zoologu

Prosimy nie karmić zwierząt

Chłopaki z Madagaskaru

sobota, 4 października 2014

Koniec wczasów. Jestem w domku. Wreszcie. Wymęczyli mnie tam i muszę teraz trochę odpocząć. Tylko nie wiem kiedy, bo po niedzieli marsz do przedszkola. Ruszam też systematycznie z dodatkową rehabilitacją. No i muszę się skontaktować z magikiem od powięzi. Stwierdzam, że to odkrycie turnusu. Moja pani Kasia zachwalała ten rodzaj masażu, ale wiecie jak to jest. Wielu wiele chwali, ale ile w tych ochach i achach jest prawdy, nie wie nikt. Zawsze trzeba takie newsy sprawdzić, najlepiej osobiście. No i mi się udało. Cudownie się złożyło, że mój terapeuta na turnusie był po kursie powięziówki i zastosował te magiczne masaże na moim ciałku. No i wiecie co? Po prostu rewelacja. Po takim półgodzinnym zabiegu, byłam fajnie zrelaksowana. Moja spastyka odpuszczała na tyle, że mogłam sobie nawet zrobić kupę. To nie żart. Kto ma problemy z opróżnianiem, ten wie, jakie to niefajne uczucie, nie móc pozbyć się balastu. Mama dotąd każdą moją kupę nanosiła (nie dosłownie, lecz długopisem) na kalendarz. A na turnusie, przy pomocy masaży, codziennie była dwójka w pieluszce. Polecam wszystkim zatwardzielcom. Sprawdzone i działa.
Z turnusu, oprócz wrażeń, przywiozłyśmy też trochę grzybów. Pisałam wcześniej, że co niektórym udaje się nazbierać ich trochę. Ale, to co się działo na koniec, to było istne zagrzybienie.
Oto, co naniósł pewnego przedpołudnia nasz sąsiad:
Zagrzybiona wanienka do kąpieli
To się nazywa grzybobranie, co? Piękny widok. Nigdy nie widziałam tylu grzybów naraz. Trochę popadało, a potem zrobiło się dość ciepło. Pogoda dla grzybów wprost wymarzona. No i sąsiad złapał takiego grzybobakcyla, że nie dawał rady tego przerobić. Tym oto sposobem i nam dostało się trochę grzybków. Podsuszone, przyjechały razem z nami do domu. Jakby tak pogoda dopisała, to ja też chętnie bym na takie grzybobranie poszła. Do lasu mam niedaleko. Tylko nie wiem, czy u nas byłaby taka obfitość. Z tego, co wiem, z dolnośląskiego właśnie w lubuskie (tam, gdzie byłam) ludzie przyjeżdżają na grzyby. Sezon grzybowy w pełni. Zatem grzyboluby, kosz w rękę i kierunek: lubuskie!
Grzybowy obrusik