Pamiętnik z turnusu
Przyjechaliśmy. Z lekkim poślizgiem, ale jesteśmy. Droga była daleka i
męcząca (ponad 300 km). Drzemałam w aucie może z 10 minut, a po drodze były dwa przystanki. Przybyliśmy ok.
19-tej. Dobrze nie pojadłam i byłam wymęczona. Pierwszy wieczór był
okropny. Płakałam długo i zasnęłam po 24-tej. A rano pobudka i zajęcia.
Grafik mam niezły. Pierwsze zabiegi już wczesnym (jak dla mnie) rankiem. Nieźle się zapowiada. Do
boju!
Masakra jest. Wzięli się za mnie ostro. Nie ogarniam tego. Jest ciężko. O 8 rano zaczynam konną jazdą z wujkiem Wojtkiem,
potem mam kinezyterapię z ciocią Kasią, potem terapię zajęciową z ciocią
Dorotką, potem co drugi dzień basen z ciocią Karoliną lub...
Ale co ja
tu się będę rozpisywać, zobaczcie sami, jak wygląda mój grafik na turnusie:
Nie wiem, czy ktoś z was by to wytrzymał, a ja muszę. Jazda jest na
maksa. Wieczorami czuję się jak koń po westernie, ale nie narzekam. Może
tylko czasami, kiedy chciałabym coś zjeść lub się zdrzemnąć, a akurat
mam zajęcia. Z jedzeniem nie jest tak źle, szczególnie że jem głównie
łyżeczką w ciągu dnia. Zawsze znajdzie się chwila, by coś przekąsić.
Gorzej jest z drzemką, bo to jest grubsza sprawa. Tutaj nie jest zbyt
cicho, a ja do usypiania lubię mieć ciszę. No a poza tym, to trzeba
trochę czasu, żebym zasnęła. Ale jak mnie dobrze przeczołgają, to idzie
mi sprawnie i zasypiam szybko. A wieczorem, koło 20-tej jestem już dętka
i bardzo chcę spać, choć tutaj jeszcze nie ma ciszy. Wtedy robimy
szybką kąpiel, każdy po kolei. Ala z tatą wychodzą gdzieś, a mama mnie
usypia, a potem zwykle do nich dołącza. Jak zwykle jest z nami niania
(elektroniczna). Bez niej się nie ruszamy na wyjazdy. Rodzice mnie
zamykają, biorą nianię i spokojnie mogą spędzić wieczór.
A teraz opowiem wam szczegółowo, jakie mam zajęcia i jak mi na nich jest.
Hipoterapia. Mój dzień zaczynam pod spotkania z wujkiem Wojtkiem i jego
konikiem Sancho. Mama myślała, że ja się na konia nie nadaję, bo nie
umiem siedzieć, ale okazuje się, że tutaj tak się umieją nami zająć, że
nawet niesiedzący sobie poradzi. Co tu dużo pisać,
zobaczcie sami:
|
Jak widać - raz na koniu siedząc, a raz leżąc.
Ciekawe doświadczenia. |
|
Było też na leżąco w terenie :-) |
Kinezyterapia. Zajęcia bardzo podobne do tych, które mam z moją panią
Kasią. Różnica jest taka, że nie znamy się z tą ciocią i tutaj jestem w
maglu - zaraz po mnie idzie następne prześcieradło. Czasem się drze, tak
jak ja, a czasem nie. Moje ćwiczenia lubię, a te tutaj średnio.
(Chociaż nowa ciocia też się nazywa Kasia i się bardzo stara). Czuję
presję czasu, a tego nie lubię. Ja lubię powoli i z uczuciem.
Basen. Odkryłam, że lubię kąpiele w basenie. Na pierwszych zajęciach
mimo, że byłam wymęczona i niewyspana po podróży, nawet się nie darłam.
Była tam ze mną fajna ciocia Karolina. Podobało mi się.
Terapia zajęciowa. Zabawianki za ciocią Dorotką. Tutaj fajnie spędzam
czas. Wyjmuję i wkładam klocki, bawię się piłeczkami (z pomocą cioci oczywiście). Ta ciocia ma w
sobie jakieś logopedyczne zdolności i u niej jestem bardzo grzeczna.
Logopeda. Przyjemne zabawy z ciocia Basią. Muszę przyznać, że lubię
logopedki. One mają jakąś szczególną umiejętność zagadywania dzieci. Tak
mnie zawsze zaćwierkają, że mile spędzam z nimi czas. Przyjemne z pożytecznym.
Pająk. Na tych ćwiczeniach czuję się jak pajęcza zdobycz, choć mam się
chyba raczej sama w niego zamienić. Przyczepiają mnie do takich
elastycznych linek i mam na nich dyndać. No niezupełnie, bo póki co, ćwiczę w siadzie, ale efekt końcowy tych ćwiczeń to dyndanie. Pewnie nie
zdążę zawisnąć, bo wszystko mi idzie powoli, ale co sobie poćwiczę, to
moje. Dobrze, że jest ze mną ciocia Karolina od basenu, bo ona jest
wesoła babka i umie mnie zagadać, kiedy jest coś nie tak. Mamie się
podobam w sieci. No cóż, rzecz gustu.
Magnetostymulacja. Tutaj wjeżdżam do magicznej tuby magnetycznej i mnie
napromieniowują. Na szczęście trwa to tylko 8 minut, bo trzeba leżeć na
twardej kozetce raczej nieruchomo, a to nie jest wcale miłe. Efekty?
Trudno powiedzieć, bo nie widać nic.
Bioptron. Czarodziejska lampa z pięknym żółtym światłem. Mama nagrzewa
mi tymi promieniami klatkę piersiową przez kilka minut. Może to jest i
fajne, ale znowu trzeba siedzieć nieruchomo. Na szczęście tutaj mama
trzyma mnie na rękach z zadartą bluzką siedząc w fotelu, bo promienie
mają grzać gołe ciało. Dla mnie średnia przyjemność.
Cranio sacrale. Masaże głowy z ciocią Pauliną. Kiedyś się już z tym
spotkałam. Moja fizjoterapeutka od Vojty miała taki kurs i mnie czasem
masowała. Niestety, wtedy okoliczności były bardzo odmienne, bo kończyło
się "duszeniem", czyli rehabilitacją met.Vojty. Tutaj to czysta
przyjemność. Salka jest przyciemniona, pachnąca jakimiś kadzidłami i
słychać piękną muzykę w tle. Mimo, że mam leżeć na kozetce na plecach
przez 20 minut, to czysty odlot. Mama przy mnie sama prawie
zasypiała. Żartuję, musiała mnie ubezpieczać, żebym nie fiknęła kozła na
podłogę. Bardzo fajne zajęcia z miłą ciocią.
Masaż suchy, a właściwie oliwiony. Tutaj ciocia masuje moje nogi. Fajnie
jest, ale gabinet jest otwarty i trochę się kręcą ludzie, co mnie
rozprasza.
Biomasaż. Relaksik. W zacisznym pokoiku masowanie ciałka. Przyjemne. Godzina tylko nieprzyjemna, bo jestem już wymęczona i chce mi się spać. Po kilku darciach paszczy ciocia wpadła na pomysł, by mnie wymasować w wodzie. Sprawdziło się. I mi i jej się podobało.
Stymulacja wielozmysłowa. Zabawy na całego. Huśtaweczka taka i owaka, basen z piłeczkami (nie przepadam) i masa innych zabaw.
Terapia ręki. Fajnie brzmi, ale tak mnie ciocia Ania wymęczyła, że nie chcę wspominać. Za to jej radość po masowaniu-masakrowaniu i słowa pochwały "super, puściła już za drugim razem" - bezcenne.
Sherborne. Codziennie o 15-tej odbywały się wspólne zabawy na dużej sali na materacach. Zajęcia były nieobowiązkowe i nie wszyscy na nie przychodzili. My byliśmy kilka razy, bo o tej porze zwykle drzemałam.
Muzykoterapia grupowa i indywidualna (w moim przypadku dwuosobowa, razem z małą Milenką). Zajęcia grupowe odbyły się dwa razy. Za pierwszym było wesoło, a na drugi raz pan przyniósł mikrofon oraz głośniki i dla mnie było za głośno, więc musiałam wyjść. Zajęcia indywidualne były z panią i jej pianinkiem. Razem z Milenką bawiłyśmy się w śpiewanki i pokazywanki z mamami. Muszę przyznać, że na zajęciach grupowych było ciekawiej - wesoło i ze śpiewem na ustach.
|
Muzykoterapia grupowa |
Dogoterapia. Odbyły się też dwa spotkania z psem. Ja byłam na jednym. Zajęcia były w małej salce pełnej ludzi i gwaru. Wytrzymałam chwilkę. Było głaskanie i karmienie pieska. Śliczna czarna sunia do nas przychodziła, bardzo żarłoczna na psie łakocie.
Popołudniami zawsze były jakieś zajęcia dla chętnych. A to pieczenie ciasteczek, a to rysowanie kredą po chodniku lub robienie i jedzenie sałatki owocowej. Wszystko oczywiście rękami dzieci (z pomocą rodziców w miarę potrzeb). Zawsze było ciekawie i wesoło.
Działo, się niemało i mi się podobało!