Witamy!

Oto blog Hani.
Chcielibyśmy przedstawić na nim historię życia naszej małej Hanki-niespodzianki.
Małej, bo Hana urodziła się jako wcześniak, z wagą zaledwie 750 gramów.
Wciąż jest mała. I tak już chyba zostanie.
Hania nie nawiązuje kontaktu wzrokowego, walczy z mózgowym porażeniem dziecięcym, padaczką i wieloma innymi konsekwencjami przedwczesnego pojawienia się na świecie.
Walczy dzielnie.
Zobacz, co u Hani i wokół niej.
Zapraszamy!
Mama i cała reszta

Szukaj na tym blogu

wtorek, 9 sierpnia 2016

Jestem, jestem. Nie nadawałam, bo były u mnie chwilowe zawirowania. Obecnie mam się już dobrze. Nie dość, że są wakacje (co zaburza mój rytm), to dopadł mnie jeszcze niedawno jakiś wirus. Zaatakował nie tylko mnie. Przeleciał (że tak to ujmę) całą rodzinę. Zaczęło się w nocy od Ali. Nikt wtedy nie podejrzewał, że na niej się nie skończy. Dwa dni po Ali przerzucił się na mamę, po czym zaatakował tatę. Tata poczuł się źle z rana i wiedząc, co się świeci, przez resztę dnia nic nie jadł. W sumie, to miał szczęście, że ruszyło go zaraz po śniadaniu, bo się wybronił i nie cierpiał zbytnio. No chyba, że z głodu. Po nich wszystkich przyszła kolej na mnie. Dzień po tacie, wieczorem przed samym spaniem wyrzuciłam z siebie wszystko, co zjadłam tamtego dnia. I zamiast spokojnie udać się na odpoczynek, męczyłam się całą noc. Gdy już zasnęłam, to co chwilę miałam kolejne zwroty akcji, oczywiście w towarzystwie mamy. To była straszna noc. Następnego dnia nic nie mogłam jeść, a mama tylko wlewała we mnie wodę, ile się tylko dało. Wszyscy się bali, żebym się nie odwodniła, bo wtedy wiadomo co - szpital. Lekko nie było, ale w związku z tym, że nie lubię szpitali i dochtorów, to udało się opanować tę trudną sytuację. Wymęczył nas ten wirusik okrutnie. Pierwszy raz się tak zdarzyło, żebyśmy polegli wszyscy. Jeden po drugim. Szczęśliwie, nie zginęliśmy. Powstaliśmy prawie z martwych i żyjemy. Wszyscy jeszcze silniejsi. To mój pierwszy taki bój z jelitówką w życiu. Mam nadzieję, że ostatni. Nie było lekko, ale ja twarda babka jestem. Dałam radę. Wszyscy daliśmy. Ostrzegam jednak, że licho nie śpi. Krąży gdzieś w powietrzu i czycha tylko kogo by tu przyodziać. Nasz wirusik przywiozła prawdopodobnie moja siostra, bo zaatakował ją na drugi dzień po przyjeździe od babci. A potem to już poleciało. Dosłownie i w przenośni. I górą i dołem. Czyli, żeśmy się przeczyścili. Nie życzę nikomu takich atrakcji. Oby Was ominęło.
Po ataku wirusa zepsuł nam się laptop, więc ciężko było z łącznością. Z telefonu jakoś trudno nadawać. Bez posiedzenia na mamy kolanku przy komputerze to nie je to. Ostatecznie okazało się, że to nie komputer padł, lecz zasilacz. Teraz będziemy się posilać nowym zasilaczem. W międzyczasie byłam na basenie w Oleśnicy i w ZOO we Wrocławiu. W basenie wymoczyłam się, jak nigdy dotąd. Z moim kółkiem na szyi siedziałam w wodzie, aż mamie się znudziło. W basenie było dużo ludzi i ciągle się coś działo, więc mama nie spuszczała ze mnie oczu. Zbytnio sobie nie popływała, niestety. Za to ja byłam bardzo zadowolona. Dzień później pojechaliśmy zwiedzać ogród zoologiczny. Ale tam jest atrakcji! W samym Afrykarium spędziliśmy prawie trzy godziny. W sumie, to byliśmy tam prawie dwa razy dłużej. Gdyby nie to, że tego dnia obudziłam się o 5.30, to może dała bym radę. A tak, to w połowie zwiedzania w mega hałasie, przy stoliku podczas posilania się reszty rodzinki, po prostu zasnęłam. Zasnęłam, to może za dużo powiedziane, ale ucięłam sobie krótką drzemkę. Wieczorem byłam zmęczona, jak koń po westernie. Mimo wszystko, fajna to była wycieczka. Wszyscy dzielnie maszerowaliśmy, choć na koniec każdego już bolały nogi, a mnie pupa od siedzenia. Tak na marginesie podpowiem, że we wrocławskim zoo w czwartki niepełnosprawni mają dużo tańsze bilety wstępu: 10 zł osoba niepełnosprawna + 10 zł opiekun. Zatem warto zaplanować sobie taką wyprawę na czwartek. Polecam! To nic, że nie popatrzyłam sobie na zwierzęta. Było tam tyle wrażeń dźwiękowych, że głowa mała. Warto było się pomęczyć.



Teraz trochę odpoczywam, ale kiedy tylko mój team jest w komplecie, to działamy. Ostatnio byliśmy na wycieczce rowerowej w lesie. Szybka to była jazda. Gzy cięły nas niemiłosiernie i musieliśmy uciekać. Nie dało rady się zatrzymać, bo zaraz była chmara owadów wokół. W ruchu też dziabały bez litości. Reszta rodzinki na ile mogła, to się odganiała od robactwa. Ja nie miałam szans. Nie mam do wózka moskitiery, niestety. Trzeba o czymś takim pomyśleć. Koniecznie. Po powrocie naliczyłam trzy bąble na twarzy. Resztę ciała miałam osłoniętą, więc się jakoś uratowała. Rodzice i Ala wrócili niestety cali w bąblach, od stóp do głów. A żeby było śmieszniej, to wjeżdżając do lasu dostaliśmy ostrzeżenie. Ze spaceru wracała jakaś rodzinka i krzyczeli, że gzy nas zjedzą. Niestety, nie posłuchaliśmy ich. Nauczka była bolesna. I taka to była wycieczka do pobliskiego laseczka. A w międzyczasie kisimy ogórki i jemy cukinię. Ostatnio mama upiekła nawet ciasto czekoladowe z cukinią. Bardzo dobre podobno. Pachniało cudownie. Ja napawałam się tylko jego zapachem, bo takich specjałów nie jadam. Kawałek tego wypieku zabraliśmy ze sobą na wycieczkę do arboretum w Wojsławicach. Arboretum, to taki ogromny ogród botaniczny. Wspaniałe miejsce niedaleko Wrocławia. Warto tam pojechać.

Ze spraw rehabilitacyjnych, to rozglądamy się za jakimś leżaczkiem dla mnie do kąpieli. Cały czas jestem kąpana w zwyczajnej dziecięcej wanience. Trochę już ważę i jestem długa, więc ciężko jest mnie utrzymać w wodzie. Szczególnie, kiedy wierzgam i chlapię dookoła. Sprawa nie jest taka prosta, bo najbardziej dostępna wersja nie mieści się do naszej narożnej wanny. Szukamy czegoś mniejszego. Wstępnie mamy już namierzony egzemplarz, który by pasował. Jednak chyba będziemy musieli zawołać jakiegoś przedstawiciela z tym sprzętem, by przymierzyć go na żywo do wanny. Pewnie nie wyrobimy się do końca wakacji. Trzeba jednak ruszyć temat, żeby mamy plecki mogły trochę odpocząć.
Pogoda się załamała. Ale Wy się nie załamujcie. Jeszcze będzie ciepło. Obiecuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz