Jestem, jestem. Nie nadawałam, bo były u mnie chwilowe zawirowania.
Obecnie mam się już dobrze. Nie dość, że są wakacje (co zaburza mój
rytm), to dopadł mnie jeszcze niedawno jakiś wirus. Zaatakował nie tylko mnie. Przeleciał (że tak to ujmę) całą rodzinę. Zaczęło
się w nocy od Ali. Nikt wtedy nie podejrzewał,
że na niej się nie skończy. Dwa dni po Ali przerzucił się na mamę, po
czym zaatakował tatę. Tata poczuł się źle z rana i wiedząc, co się
świeci, przez resztę dnia nic nie jadł. W sumie, to miał szczęście, że
ruszyło go zaraz po śniadaniu, bo się wybronił i nie cierpiał zbytnio.
No chyba, że z głodu. Po nich wszystkich przyszła kolej na mnie. Dzień
po tacie, wieczorem przed samym spaniem wyrzuciłam z siebie wszystko, co
zjadłam tamtego dnia. I zamiast spokojnie udać się na odpoczynek,
męczyłam się całą noc. Gdy już zasnęłam, to co chwilę miałam
kolejne zwroty akcji, oczywiście w towarzystwie mamy. To była straszna
noc. Następnego dnia nic nie mogłam jeść, a mama tylko wlewała we mnie wodę, ile się tylko dało. Wszyscy się bali, żebym się nie
odwodniła, bo wtedy wiadomo co - szpital. Lekko nie było, ale w związku z
tym, że nie lubię szpitali i dochtorów, to udało się opanować tę trudną
sytuację. Wymęczył nas ten wirusik okrutnie. Pierwszy raz się tak
zdarzyło, żebyśmy polegli wszyscy. Jeden po drugim. Szczęśliwie, nie
zginęliśmy. Powstaliśmy prawie z martwych i żyjemy. Wszyscy jeszcze
silniejsi. To mój pierwszy taki bój z jelitówką w życiu. Mam nadzieję,
że ostatni. Nie było lekko, ale ja twarda babka jestem. Dałam radę.
Wszyscy daliśmy. Ostrzegam jednak, że licho nie śpi. Krąży gdzieś w
powietrzu i czycha tylko kogo by tu przyodziać. Nasz wirusik przywiozła
prawdopodobnie moja siostra, bo zaatakował ją na drugi dzień po
przyjeździe od babci. A potem to już poleciało. Dosłownie i w przenośni.
I górą i dołem. Czyli, żeśmy się przeczyścili. Nie życzę nikomu takich
atrakcji. Oby Was ominęło.
Po ataku wirusa
zepsuł nam się laptop, więc ciężko było z łącznością. Z telefonu jakoś
trudno nadawać. Bez posiedzenia na mamy kolanku przy komputerze to nie
je to. Ostatecznie okazało się, że to nie komputer padł, lecz zasilacz.
Teraz będziemy się posilać nowym zasilaczem. W międzyczasie byłam na
basenie w Oleśnicy i w ZOO we Wrocławiu. W basenie wymoczyłam się, jak
nigdy dotąd. Z moim kółkiem na szyi siedziałam w wodzie, aż mamie się
znudziło. W basenie było dużo ludzi i ciągle się coś działo, więc mama
nie spuszczała ze mnie oczu. Zbytnio sobie nie popływała, niestety. Za
to ja byłam bardzo zadowolona. Dzień później pojechaliśmy zwiedzać ogród
zoologiczny. Ale tam jest atrakcji! W samym Afrykarium spędziliśmy
prawie trzy godziny. W sumie, to byliśmy tam prawie dwa razy dłużej. Gdyby nie
to, że tego dnia obudziłam się o 5.30, to może dała bym radę. A tak, to w
połowie zwiedzania w mega hałasie, przy stoliku podczas posilania się
reszty rodzinki, po prostu zasnęłam. Zasnęłam, to może za dużo
powiedziane, ale ucięłam sobie krótką drzemkę. Wieczorem byłam zmęczona,
jak koń po westernie. Mimo wszystko, fajna to była wycieczka. Wszyscy
dzielnie maszerowaliśmy, choć na koniec każdego już bolały nogi, a mnie pupa od
siedzenia. Tak na marginesie podpowiem, że we wrocławskim zoo w czwartki
niepełnosprawni mają dużo tańsze bilety wstępu: 10 zł osoba
niepełnosprawna + 10 zł opiekun. Zatem warto zaplanować sobie taką
wyprawę na czwartek. Polecam! To nic, że nie popatrzyłam sobie na
zwierzęta. Było tam tyle wrażeń dźwiękowych, że głowa mała. Warto było
się pomęczyć.
Teraz trochę odpoczywam, ale kiedy tylko mój team jest w
komplecie, to działamy. Ostatnio byliśmy na wycieczce rowerowej w lesie.
Szybka to była jazda. Gzy cięły nas niemiłosiernie i musieliśmy
uciekać. Nie dało rady się zatrzymać, bo zaraz była chmara owadów wokół. W ruchu też dziabały bez litości. Reszta rodzinki na ile mogła, to
się odganiała od robactwa. Ja nie miałam szans. Nie mam do wózka
moskitiery, niestety. Trzeba o czymś takim pomyśleć. Koniecznie. Po
powrocie naliczyłam trzy bąble na twarzy. Resztę ciała miałam osłoniętą,
więc się jakoś uratowała. Rodzice i Ala wrócili niestety cali w bąblach, od stóp do głów. A
żeby było śmieszniej, to wjeżdżając do lasu dostaliśmy ostrzeżenie. Ze
spaceru wracała jakaś rodzinka i krzyczeli, że gzy nas zjedzą. Niestety,
nie posłuchaliśmy ich. Nauczka była bolesna. I taka to była wycieczka do pobliskiego laseczka. A w międzyczasie kisimy ogórki i jemy cukinię.
Ostatnio mama upiekła nawet ciasto czekoladowe z cukinią. Bardzo dobre
podobno. Pachniało cudownie. Ja napawałam się tylko jego zapachem, bo
takich specjałów nie jadam. Kawałek tego wypieku zabraliśmy ze sobą na wycieczkę do
arboretum w Wojsławicach. Arboretum, to taki ogromny ogród botaniczny. Wspaniałe miejsce niedaleko Wrocławia. Warto tam pojechać.
Ze spraw rehabilitacyjnych, to rozglądamy się za jakimś leżaczkiem dla mnie do kąpieli. Cały czas jestem kąpana w zwyczajnej dziecięcej wanience. Trochę już ważę i jestem długa, więc ciężko jest mnie utrzymać w wodzie. Szczególnie, kiedy wierzgam i chlapię dookoła. Sprawa nie jest taka prosta, bo najbardziej dostępna wersja nie mieści się do naszej narożnej wanny. Szukamy czegoś mniejszego. Wstępnie mamy już namierzony egzemplarz, który by pasował. Jednak chyba będziemy musieli zawołać jakiegoś przedstawiciela z tym sprzętem, by przymierzyć go na żywo do wanny. Pewnie nie wyrobimy się do końca wakacji. Trzeba jednak ruszyć temat, żeby mamy plecki mogły trochę odpocząć.
Pogoda się załamała. Ale Wy się nie załamujcie. Jeszcze będzie ciepło. Obiecuję.