na "do widzenia" mama lekko się podłamała. Epilepsja jest w miarę ogarnięta. Mimo, że Westa już nie ma, to jest zły zapis eeg. Jak to pani dr powiedziała "jedno wielkie wyładowanie elektryczne". Pocieszające jest to, że nie mam napadów padaczkowych. Ciekawe, co? Okazało się jednak, że moje niepostępujące niby wodogłowie pokrwotoczne, trochę się powiększyło. Chirurg ocenił, że póki co nie będzie mi grzebał w głowie. Musimy ją mieć pod kontrolą. Umówiłyśmy już zatem następną wizytę w szpitalu.
Dobrze, że nie wiecie, co mi w głowie siedzi. Mama widziała wyniki rezonansu i nie wierzyła własnym oczom. (Przecież po mnie nawet nie widać, że mam wodogłowie). Aż ze zdziwieniem zapytała, jak to możliwe, że...ja żyję?
Ano, niby trzyma mnie przy życiu pień mózgu. Całe szczęście, że się uratował, bo inaczej...ehhh...
A wczoraj byłam na wizycie u mojej okulistki. Ona też była ciekawa wyników rezonansu. Jakoś strasznie się nie przestraszyła. Zakropiła i obejrzała moje gały ze wszystkich stron, po czym stwierdziła: reakcje na silne bodźce wzrokowe, plamki w normie, nerwy w miarę OK oraz pochwaliła robotę dr. Lange (dwukrotna laseroterapia - na obwodzie blizny, siatkówka przyłożona). Tłumaczyła, że te wylewy mogły uszkodzić ośrodki wzroku w mózgu, ale mózg potrafi się niby tak zorganizować, że może sobie jakoś z tym poradzić. Podsumowując kazała zakładać często okulary, bawić się światełkami, ogólnie ćwiczyć oczy, bo jak mówiła - jak mam "przejrzeć na oczy" (co jest jej zdaniem możliwe), to trzeba tym oczom (a właściwie mózgowi) pomóc. Teraz, kiedy posiaduję sobie w foteliku, jest mi łatwiej. Wcześniej, kiedy byłam głównie leżąca, trudno było utrzymać okulary na swoim miejscu. Mimo gumek zawsze były nie tam, gdzie trzeba.
Z trasy... po krótkiej drzemce |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz