Witamy!

Oto blog Hani.
Chcielibyśmy przedstawić na nim historię życia naszej małej Hanki-niespodzianki.
Małej, bo Hana urodziła się jako wcześniak, z wagą zaledwie 750 gramów.
Wciąż jest mała. I tak już chyba zostanie.
Hania nie nawiązuje kontaktu wzrokowego, walczy z mózgowym porażeniem dziecięcym, padaczką i wieloma innymi konsekwencjami przedwczesnego pojawienia się na świecie.
Walczy dzielnie.
Zobacz, co u Hani i wokół niej.
Zapraszamy!
Mama i cała reszta

Szukaj na tym blogu

niedziela, 8 października 2017

Witajcie, moi drodzy podglądacze!
Jak Wam wiadomo (albo nie), jestem po operacji. Regeneruję się i naprawiam. Już piszę, jak się sprawy mają. Miało być inaczej, a jest jak jest. Do rzeczy. Patrzcie, jak to się czasem życie układa. I to w całkiem niezłą układankę. Plan był taki: operacja biodra i sześć tygodni gipsu, a następnie (jeszcze w tym roku) zabieg antyrefluksowy. A jak wyszło? Po półtorarocznym oczekiwaniu na operację, po zrobieniu na oddziale badań i RTG stawów biodrowych zapadła decyzja o zmianie planów. Naprawę zwichniętego biodra postanowiono podzielić na dwa etapy. Pierwszy, na szczęście, właśnie jest już za mną. Ponad tydzień temu przeszłam zabieg uwolnienia tkanek miękkich. Konkretnie, to podcięto mi przywodziciele (takie mięśnie w udach) i wydłużono ścięgna. Zabieg trwał trochę ponad godzinę. Było znieczulenie, są szwy, ale jestem bez gipsów. Ortopedzi zdecydowali najpierw wyluzować moje nogi, a dopiero potem (dokładnie to za pół roku) ciąć kości, spinać blaszkami i gipsować. Wszytko po to, żeby wówczas, gdy już potną, poukładają i połączą wszystko, jak należy, spastyka nie zniszczyła ich pracy. Żeby kość udowa ładnie leżała w panewce. I to jak najdłużej. Kiedy pan doktor opowiadał rodzicom, jak to wszytko będzie wyglądać, to mamie się robiło słabo. Oszczędzę Wam szczegółów. Nie wiem, jak ja dam radę, bo wszystko słyszałam i wiem, co mnie czeka. Najgorsze zatem, wciąż przede mną. Ale zanim dojdzie do tego, to zdążę jeszcze naprawić mój układ pokarmowy. Z wielką nadzieją czekam na fundoplikację, gdyż refluks mi wciąż bardzo dokucza. A kiedy już będę po tym zabiegu i kiedy mnie zagipsują, to wtedy przynajmniej nie będę cierpieć po jedzeniu. Wciąż bardzo często odbijam i ulewam. Wielce to dokuczliwe. Szczególnie teraz, gdy jestem bardzo obolała. Mam w obu pachwinach około pięciocentymetrowe cięcia i każdy ruch sprawia mi ból. A wiadomo, że aby odbić trzeba się wyprostować. Dobrze, że mam pilotem regulowane łóżko, to jestem unoszona wraz z nim. Wtedy udaje mi się zazwyczaj odbić i pozbyć nadmiaru gazów. Lekko nie jest. Kopytka mam trzymać szeroko i jak najbardziej wyprostowane w biodrach. Dotychczas, zwykle siedziałam z podkurczonymi nogami. Teraz muszę przebywać w pozycji leżącej lub półleżącej z wyprostowanymi nogami. Nie powiem, żeby było to wygodne ułożenie. Pewnie niejeden z Was chciałby się tak pobyczyć nic nie robiąc i tylko sobie leżąc. Dla mnie to jednak katorga. W związku z tym, że ciężko mi wyprostować nogi, tata wymyślił mi taki domowy wyciąg. Do barierki łóżka przywiązał rajstopy i do tych rajstop przywiązują mi nogi. Rajty są elastyczne, więc nie jestem bezwzględnie unieruchomiona. Mogę co nieco zginać nogi. Niestety, każdy ruch sprawia mi ból, więc nie jest to najlepsze rozwiązanie. Mama poszperała w internecie i sprawiła mi dodatkowo taki klin zabezpieczający nogi przed niekontrolowanymi ruchami. Jest to taka piankowa kształtka, w którą wkłada się kończyny i unieruchamia przypinając pasami. Nie do końca mogę jeszcze wyprostować nóżki, ale przynajmniej nie majtam nimi spastcznie i mnie nie bolą. Nie do końca jest to komfortowe ułożenie, ale muszę się przyzwyczajać do takiej pozycji, bo za pół roku nie będzie zlituj. Zagipsują i nikt nie zapyta, czy boli. A będzie jeszcze gorzej, bo usztywnią mnie od pasa do kostek. Brrr!
Tak oto się teraz wyleguję
Szczęśliwie, zaczęły do mnie przychodzić znowu dobre dusze z hospicjum. Były już dwie panie doktor i pan pielęgniarz. Na nich zawsze można liczyć. Będą mnie doglądać, badać, zaopatrzać w leki i nawet zorganizują kontrolę chirurgiczną rany i zdjęcie szwów. I to wszystko w domu, w moim łóżeczku. Bez zbędnego przekładania do samochodu, wózka czy na kozetkę. Bez przewracania przez nieznajome pielęgniarki czy obcych lekarzy. Ileż mi to zaoszczędzi bólu i stresu. I mamie też. Wciąż jestem bardzo obolała. Zmiana pieluchy, czy przewrócenie mnie z boku na bok kończy się wyciem, a co dopiero wycieczka do poradni przyszpitalnej. Jak dobrze, że są takie domowe hospicja i jak cudownie, że udało się mnie tam zapisać. Nie wiem, jak dałabym radę bez tej opieki. Mama o wszystkim pomyślała. Dzięki założonej w lutym gastrostomii nie jestem głodna, a i leki przyjmuję do rury bez słowa sprzeciwu. Tak więc, dochodzę do siebie. Leżę i czekam na chwile bez bólu. Na razie nie myślę o grudniowej operacji. Żyję tylko cichą nadzieją, że obejdzie się bez kolejnego cięcia i uda się zrobić zabieg laparoskopowo. Inaczej być nie może. I tego się będę trzymać. Trzymajcie za mnie kciuki, żeby wszytko mi się dobrze pozrastało i żeby już nie bolało.
Oto, co mi zrobili ortopedzi (fragment wypisu)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz